wtorek, 27 grudnia 2011

Bransoletki

Odkąd pamiętam lubiłam reperować i przerabiać biżuterię - przewlekać korale, wypiłować jakiś element, żeby pasował, skrócić łańcuszek, zmienić zameczek. Ponieważ lubię bransoletki, a nie zawsze mogłam znaleźć takie jak mi odpowiadają, zaczęłam robić własne. Ku mojemu zdziwieniu spodobały się koleżankom, więc zrobiłam kilka dla nich. No i teraz chciałam zaprezentować się na szerszym forum.
Ta seria nazywa się "Kości księżyca". Kolory: wiśnia, granat, zieleń, pomarańcz, fiolet, połączone z czernią lub/i brązem. Elementy metalowe, ale jest możliwość dołożenia srebrnych. Gdyby ktoś był zainteresowany, proszę o kontakt :))








Materiały: rzemienie naturalne i sztuczne, sznurek bawełniany,
sutasz, sznurek atłasowy, elementy metalowe.

sobota, 24 grudnia 2011

"Tak lubię Święta, choć są tylko raz do roku..."

W końcu ten dzień. Ludzie znikli z centrów handlowych, ucichły "Jingle Bells", "Let it Snow" i inne tego typu utwory ryczące non stop ze sklepowych głośników, skończyła się panika w kuchni, odkurzanie wszystkiego co się da i przez okno (umyte oczywiście) nie ucieka. Może nie jest biało (na pewno nie w Warszawie), ale mam nadzieję, że na miasto spłynęło choć trochę spokoju. Na moment wszystko się zatrzymało, odetchnęło. Pojawiły się uśmiechy, miłe słowa, podzieliliśmy się opłatkiem i na chwię staliśmy trochę lepsi.
Tego właśnie wszystkim życzę - żeby ta pogoda ducha, spokój i życzliwość zostały na trochę dłużej.






Bluzka - ciucharnia
Spodnie - KappAhl
Szal - prezent z Indii
Buty - z szafy

P.S. Żeby nie byłó tak bardzo poważnie... Być może nie wszyscy wiedzą, że tytuł dzisiejszego posta to cytat z piosenki, bez której nie wyobrażam sobie Bożego Narodzenia, tak jak niektórzy bez "Last Christmas" czy "Kevina". W tym roku jakoś jej w "Trójce" nie słyszałam. Dla zainteresowanych - całość.

Wali śniegiem między oczy, świat zawiało mgłą
Karpie ścina lód, niech się mrozi szkło
Ale długa ta jodełka, chyba osiem sto
A te bomby też bardzo ciężkie są.

Tak lubię święta choć są tylko raz do roku
Tak lubię święta i święty spokój.

W nogach kręci się od życzeń, które składa tłum
Z tamtym panem w pas, z tamtą panią bum
Trzeba pomóc kolędnikom chociaż w gardle szron
Widać ślady tu Mikołajów dwóch.

Tak lubię święta choć są tylko raz do roku
Tak lubię święta i święty spokój.

Strasznie kręto i daleko na rodzinny próg
Cztery kroki w tył, siedem kroków w przód
Ale duje i zacina, aż omdlewa dłoń
Muszę trzymać słup, muszę trzymać dom.

Tak lubię święta choć są tylko raz do roku
Tak lubię święta i święty spokój.

Biją dzwony, słychać trąby, gwiazdkę widzę już
Przyszło króli trzech i mój anioł stróż
Ale dzieci się ucieszą gdy otworzą drzwi…

wtorek, 20 grudnia 2011

Fabrizio De Andre

Jego mistrzem był Georges Brassens, którego piosenki tłumaczył i śpiewał po włosku. Nagrał też kilka utworów Leonarda Cohena. Urodził się 18 lutego 1940 roku w Genui, w rodzinie adwokata i profesora Giuseppe De Andre. NIe był najlepszym uczniem, kilkakrotnie zmieniał szkoły, ale miał duże zdolności muzyczne. W wieku 8 lat zaczął uczyć się grać na skrzypcach, a jako 14-latek pokochał gitarę. Będąc nastolatkiem zaczął pisać pierwsze piosenki. Fascynował go półświatek - prostytutki, drobni oszuści, przegrani słabeusze. Jego utwory mają niewiele wspólnego z tym, co zwykle kojarzy nam się z "włoską piosenką". Nie są lekkie, łatwe i przyjemne. Teksty opowiadają o poważnych sprawach, poruszają problemy egzystecjalne, religijne, tragedię ofiar wojny. Jednym z najlepszych albumów artysty jest "Creuza de ma" z piosenkami śpiewanymi w dialekcie genueńskim. 
Pierwszym utworem Fabrizia, jaki usłyszałam (grazie, Agata!) był "Anime Salve" z wydanej w 1996 roku płyty pod tym samym tytułem. Dawno żaden utwór tak mnie nie poraził. Piękny, poetycki tekst i niesamowity głos (De Andre śpiewa z Ivano Fossatim). Słuchałam w kółko przez kilka dni i chciałam więcej.
Tu w wersji koncertowej:
Anime Salve

Potem były kolejne: "Via del Campo", "Amico Fragile", "Il Pescatore", "Volta la Carta", "Testamento di Tito", "Cantico dei drogati", "Dormono sulla colina", kompletnie zaskakujące i odjechane "Ottocento" no i mój ukochany "Geordie", śpiewany z córką Luvi:
Geordie

Fabrizio De Andre zmarł 11 stycznia 1999 roku w Mediolanie. Został pochowany w rodzinnej Genui, na cmentarzu Staglieno.
Na zakończenie, żeby trochę wprowadzić się w świąteczny nastrój, piękna ballada z albumu "La Buona Novella"
Il sogno di Maria

piątek, 16 grudnia 2011

Jesiennie

Niedługo zaczyna się kalendarzowa zima, ale na dworze wciąż króluje jesień. Po kilku depresyjnych dniach pojawiło się słońce i niespodziewanie wzrosła temperatura. Świat od razu wyładniał. Nawet przedświąteczne ganianie po sklepach wydaje się mniej nużące. Zakupowy szał nabiera rozpędu. Ze wszystkich stron bombardują reklamy, zachęcające "kupuj, kupuj, kupuj", sklepy kuszą witrynami, w skrzynce coraz to nowe gazetki promocyjne. Trawestując Kubę Sienkiewicza "Wszędzie dookoła czyha promocja goła". Nawet operator komórki koniecznie chce mnie uszczęśliwić zmianą taryfy.
Jeszcze kilka dni.





Golf, kurtka - Zara
Spódnica, torebka - ciucharnia
Buty - Valverde del Camino

Tak, pelargonie jeszcze kwitną. Nawet przymrozek ich nie zmógł. 

środa, 14 grudnia 2011

Giełda minerałów

Dzisiaj coś z zupełnie innej beczki (jak mówili w Latającym Cyrku Monty Pythona). W sobotę poszłam na Giełdę Minerałów, odbywającą się regularnie w Warszawie. Jej historia sięga 25 lat. Pamiętam pierwsze (dla mnie), na które chodziłam, jeszcze do auli Politechniki Warszawskiej. Dominowały wtedy minerały. Większość wystawiana była przez kolekcjonerów i nie na sprzedaż. Można było chodzić i podziwiać. Pamiętam, jak zachwycałam się muszlami. Biżuteria jakość niespecjalnie mnie interesowała, a stopniowo pojawiało się jej coraz więcej. Później zrobiłam sobie przerwę. Chyba dlatego, że podczas którejś edycji zbulwersowała mnie a) liczba ludzi i niemożność dopchania się do stoisk, b) wzrost liczby stanowisk "biżuteryjnych" co wtedy odebrałam jako osobisty afront ("Po co komu biżuteria? Gdzie minerały?!" - jako właścicielka niewielkiej kolekcji czułam się ponad miłóśników ozdóbek. Ech, ta nastoletnia bezkompromisowość!).
Ponownie zaczęłam odwiedzać giełdę chyba w zeszłym roku, kiedy przeniosła się do Pałacu Kultury, po tem też na Nowowiejską. Nadal lubię oglądać minerały, ale teraz bardziej interesuje mnie biżuteria i elementy do jej wyrobu. Tym razem pojawiło się dużo ozdób z kolorowej żywicy. Duża różnorodność, atrakcyjne kolory, ale jakoś to do mnie nie przemawia. Czuje się sztuczność tego tworzywa. Oczywiście sporo bursztynu, wyrobów "pandoropodobnych" (niektóre nawet bardzo ładne) i niestety sporo rozmaitego chłamu. Od jakiegoś czasu jest też ceramika, filc (ostatnio w postaci torebek), sutasz, i in. Niesamowicie wyglądają pozłacane i posrebrzane naturalne liście. Drogie, ale piękne. Za każdym razem je podziwiam, ale jeszcze żadnego nie kupiłam. Muszę się w końcu zdecydować. Mam dwa ulubione stoiska, w których zawsze coś kupuję. Przede wszystkim  pierścionki - bardzo proste, srebrne ze złoceniami (zebrałam już kolekcję chyba z pięciu) i kolczyki ze szkła z Murano od Kogaty (tych uzbierałam masę - w różnych kolorach i wielkościach, a mam zamiar nadal uzupełniać kolekcję). Ostatnio kupuję też półfabrykaty do wyrobu biżuterii. Zawsze reperowałam koleżankom biżuterię, a od pewnego czasu - odkąd pojawiły się sklepy z koralikami i innymi duperelkami w tym stylu - robię własną. Głównie dla siebie, ale kilkoro znajomych dostało ode mnie parę drobiazgów w prezencie. Za jakiś czas pewnie zaprezentuję swoje "dzieła".
W każdym razie warto wpaść na giełdę. Trzeba się tylko lekko ubrać, bo od lamp po pewnym czasie robi się niemiłosiernie gorąco. No i wytrzymać napierający ze wszystkich stron tłum.
Następna giełda pod koniec lutego. Na pewno będę. Może uda mi się zrobić kilka zdjęć.

G.

piątek, 9 grudnia 2011

Kawa z mlekiem i czekolada

Grudzień. Pogoda zgniła i jesienna (choć bywają krótkie momenty, kiedy wiatr zawieje inaczej, uniesie się zapach ziemi i wydaje mi się iż wiosna tuż tuż), w domu nastrój kojarzący się raczej z atmosferą rodzinnego robowca niż nadchodzącymi Świętami. Niż, dni krótkie. Słońce, którego i tak nie widać, wstaje o pół do ósmej, zachodzi o 15.24 (dane z siódmego grudnia). Na takie coś może pomóc jedynie filiżanka kawy z dobrze spienionym mlekiem i kawałek czekolady. Albo filiżanka czekolady (najlepiej klasycznej wedlowskiej, aromatyzowanej wiśnią albo pomarańczą) i kawowo-śmietankowy tort. Albo ciuchy w ciepłych odcieniach.







Sukienka, kurtka, kamizelka - ciucharnia
Pasek - MANGO
Szal - sklep indyjski
Buty - Valverde del Camino

poniedziałek, 5 grudnia 2011

Drewniana bransoleta czyli DIY

Potrzebna mi była ciemnobrązowa, szeroka bransoleta (w żadnym wypadku BRANZOLETA, jak było napisane w pewnym sklepie znanej sieciówki o francuskiej nazwie). Ponieważ poszukiwania takowej nie dały zadowalających wyników (wszystkie spadały mi z ręki), postanowiłam zrobić ją sama. W EMPiK-u znalazłam taką z surowego drewna, do ozdobienia metodą decupage'u. Też sporą, ale mniejszą od tych, które mierzyłam. Do dyspozycji miałam farby i resztkę lakieru, którymi malowałam drzwi do przedpokoju. Ponieważ wyszły świetnie - metoda wyciskania szmatką dała wzór w stylu lat 30-tych - uznałam, że na bransoletce też będzie nieźle. Zainwestowałam jeszcze tylko w pędzel (12 zł), małe opakowanie brokatu (6,99 zł) i lakier matowy w sprayu (trochę ponad 20 zł).

Tak wyglądała przed pierwszym malowaniem - plama od wody.


Po malowaniu farbą akrylową do drewna w wyjątkowo paskudnym kolorze kakaowym (kiedy pierwszy raz pomalowałam ją drzwi, załamałam się. Równie szpetnej dawno nie widziałam).

Następnego dnia za pomocą pędzla i szmatki naniosłam wzór brązową farbą (na drzwiach zrobiłam tak samo i od razu było lepiej. Tutaj także).



Tu już wyszmatkowana i schnie. Kolejnym etapem było nałożenie ciemnobrązowego lakieru i posypanie brokatem. Do jego rozprowadzenia idealna okazała się plastikowan buteleczka na klej do robienia much wędkarskich. Zakrętka jest zakończona długą metalową rurką, przez którą brokat wylatuje chmurą.


Gotowa, spryskana matowym, bezbarwnym lakierem bransoleta wygląda tak.

Szczerze mówiąc, to nie jedyne moje dzieło, ale o tym kiedy indziej.

No i gdyby ktoś był zainteresowany podobną, proszę dać mi znać. Na pewno coś da się zrobić.


piątek, 2 grudnia 2011

Znów na rudo (a właściwie na pomarańczowo)

Pogoda zrobiła się piękna i oby taka była jak najdłużej. Nie tęsknię za tym białym paskudztwem, lecącym z nieba. W zeszłym roku miałam dość odśnieżania podjazdu. Poza tym lato było paskudne, to niech się teraz jesień czymś zrehabilituje.
Rudy sweter kupiłam w Zarze wieki temu. Nosiłam przez jakiś czas, a potem wpadł w otchłanie szafy, gdzie spokojnie leżał, czekając na lepsze czasy. Jakoś nie miałam serca go wyrzucać. No i teraz się przydał. Swoją drogą - "Wyrzucać czy nie wyrzucać, oto jest pytanie". W zalewie coraz nowych ciuchów pojawiających się w sklepach trudno oprzeć się pokusie kupowania, a domowe szafy rozciągliwe niestety nie są. Słowo "wyrzucanie" ma w tym wypadku szerokie znaczenie i dotyczy pozbywania się na różne sposoby rzeczy zalegających na półkach i zajmujących wieszaki. No tak, ale jeśli coś oddam, a za sezon lub dwa za tym zatęsknię? Tak było w przypadku pewnej koszuli, która leżała nienoszona kilka lat, wywędrowała w końcu z domu, a z rok później wściekałam się, że jej nie mam. Nie wiem, czy znalazłam złoty środek, ale jest pula ubrań, których wyrzucać nie zamierzam (na razie). Inne trafiają najpierw z głównej szafy do takiej mniej ważnej, a stamtąd do tekturowych pudeł. Ostatnim etapem jest piwnica i out. "Deubranizację" przeprowadzam na wiosnę i jesienią.
A sweter z Zary jeszcze trochę poleży w szafie w pokoju.















Sweter - ZARA
Kamizelka, czapka, spodnie Hugo Boss - ciucharnia
Buty - CCC
Torba - Coccinelle
Wisiorek - Warszawska Giełda Minerałów i Wyrobów Jubilerskich
Okulary - Donna Karan
Koty - własne