środa, 29 sierpnia 2012

Skandynawska odyseja część X

Nasza wyprawa zbliża się do końca. Cel - Malmo, skąd mostem pojedziemy do Danii i dalej przez Niemcy do Polski. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze na chwilę nad rzeką Viskan, kolejnym ukochanym miejscem łowców okazowych łososi. Niestety, ryby współpracują tylko z tutejszymi wędkarzami. Za to udaje nam się trafić do muzeum obróbki drewna, które okazuje się bardzo interesujące.





No i w końcu Malmo. Przyjeżdżamy dość późno, bo około dwudziestej. W przewodniku znaleźliśmy tani hotel, którego nie ma pod wskazanym adresem i hostel, który na szczęście jest gdzie trzeba. Dostajemy przyjemny, czysty pokój, rzucamy graty i jedziemy na Starówkę. Jest pięknie. Piękne zadbane budynki, mnóstwo restauracji i barów, wszędzie mnóstwo ludzi. Lubię przyrodę, ale jednak jestem miejskim zwierzęciem. Z każdą chwilą czuję, że odżywam.






Na podwórku przy starym spichrzu trafiamy na koncert szwedzkiej grupy Tarabband, grającej muzykę arabską.



Gdyby ktoś był zainteresowany, tutaj może o niej przeczytać i posłuchać, jak gra. Jestem piekielnie wykończona i głodna, ale wcale nie chce mi się wracać do hostelu. Chętnie bym jeszcze połaziła po mieście. W końcu jednak zmęczenie bierze górę.

O siódmej rano wyruszamy w drogę. Trzeba przyznać, że samochód jest trochę załadowany, ale mamy wprawę w jeździe bez patrzenia we wsteczne lusterko. Najważniejsze, że się zmieściliśmy.


W Warszawie jesteśmy o pierwszej w nocy. Powitania, wstępne rozpakowanie i spać. Śni mi się, że jadę. Około czwartej budzę się i zastanawiam, na jakim kempingu jestem...

sobota, 25 sierpnia 2012

Skandynawska odeseja część IX

Ostatnie 3 dni w Skandynawii pogoda sprawiła nam miłą niespodziankę. Zrobiło cię pogodnie i bardzo ciepło. Nocowanie w namiocie było czystą przyjemnością. Dwie noce spędziliśmy w miasteczku nad rzeką Orekilslavens (nawet nie próbuję wymówić tej nazwy, ale czyta się zupełnie inaczej niż napisano). Przyjęli nas dwaj panowie zajmujący się wydawaniem licencji na połów łososi. Ich biuro znajdowało się w niewielkim domku. Było tam kilka pokoi dla wędkarzy, udostępnianych za opłatą i trawnik - całkowicie gratis. Panowie około trzeciej poszli do domu, zostawiając na do dyspozycji otwarty domek (klucz był przemyślnie schowany i dostępny dla wtajemniczonych) z kuchnią i łazienką. Co więcej - sami zaproponowali, żebyśmy zostali tam na drugą noc. Po prostu bajka.





Po południu jedziemy 3 kilometry w górę rzeki, nad niewielki wodospad, który muszą pokonać łososie płynące na tarło. Obserwujemy ryby skaczące w górę, walczące z prądem, desperacko starające się pokonać przeszkodę, która pojawiła się na ich drodze. Takie rzeczy widziałam dotychczas tylko w filmach przyrodniczych. Sporo ryb jest małych, ale udało się zaobserwować kilka olbrzymów. Cieszę się, że nikt ich nie złowił i nie skończyły tak:


Stanowczo wolę je, gdy są bardziej żwawe...




Ten łosoś skacząc wpadł na skały, ale wyginając śmiało ciało błyskawicznie się z nich ześlizgnął i wrócił cały i zdrowy do wody. Mam nadzieję, że go widać. 

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Skandynawska odyseja część VIII

Relacja z podróży powoli zbliża się do końca. Z Lofotów wracamy na południe mniej więcej tym samym szlakiem. I dwa razy nocujemy na kempingu niedaleko granicy ze Szwecją.



Jest miejsce na namioty i przyczepy, ale my załapujemy się na pokoje. Raz w piwnicy, ale świetnie urządzone z łazienką (bez prysznica co prawda, ale ten jest w budynku na zewnątrz i to iście luksusowy, a przy tym bezpłatny), kuchnią, salonem i telewizją (tylko norweską, ale zawsze). Istne luksusy. Tylko sufit dla niektórych trochę nisko...


Za to widoki w okolicy - przepiękne:


I te kolorowe, zadbane domki:


Gość pilnujący całego interesu wygląda jak podstarzały hipis, mieszka w lapońskim tipi i najwyraźniej bardzo lubi dżins. Chętnie bierze szwedzkie korony, bo za nie kupuje cukier, z którego pędzi bimber. Zastanawiamy się, gdzie chowa aparaturę, bo w tipi jej nie było.


W drodze powrotnej, która wiedzie mniej więcej tym samym szlakiem co poprzednio, postanawiamy zahaczyć o Park Narodowy Stora Sjöfallet, czyli "Wielki wodospad". Jedziemy ze 150 kilometrów wąską drogą, a wodospadu ani widu. Tylko bardzo niepokojące słupy wysokiego napięcia. Na szczęście tym razem pogoda dopisuje, a widoki "nie-wodospadowe" zatykają dech w piersi.




Okazuje się, że wodospad ostał się w postaci szczątkowej, bo wybudowano hydroelektrownię, która skutecznie ograniczyła przepływ wody. Jadąc nie mieliśmy o tym pojęcia, ale i tak było warto nadrobić te kilkaset kilometrów, bo takie krajobrazy rzadko się widuje.

Niedługo: dwie rzeki i cywilizacja...

środa, 15 sierpnia 2012

Skandynawska odyseja część VII

Nareszcie jedziemy na Lofoty. Kierunek - Narvik.



Znów przejeżdżamy przez Kirunę, ale tym razem Nikkaloukta pozostaje za nami. Pusta droga, asfalt w dziwnym, czerwonawym odcieniu. Stopniowo lasy ustępują miejsca jeziorom i górom. Strome stoki kończą się w wodzie. Często widać łachy śniegu, a dziwne, białe wstęgi na zboczach okazują się rwącymi wodospadami. Gdy wysiadamy z samochodu - szok. Zimno, choć słońce jeszcze wysoko i NIE MA KOMARÓW! Nareszcie! Niestety, znów zaczyna się robić pochmurno i mżyć. Ale widoki i tak zapierają dech w piersi.









Wkrótce: po co Norwegowi szwedzkie korony; powoli ruszamy do domu.

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Perfumy sierpnia

Dziś krótka przerwa w skandynawskich peregrynacjach. Pora na perfumy sierpnia. Lipcowych nie będzie, bo żadnych nie używałam. Jedynie "Muggę" przeciw komarom, która choć pachnąca intensywnie, do perfum zaliczyć się nie da ze względu na zbyt chemiczne i duszące nuty.


"Calyx"... Dostałam je wiele lat temu i używam oszczędnie, bo w żadnym sklepie stacjonarnym ich nie widziałam. Dla mnie to esencja lata. Owocowo - kwiatowy radosny zapach, pełen słońca, pozytywnej energii i radości. Zapach powstał w 1987 roku, jego autorką jest Sophia Grojsman. W nucie głowy wyczuwa się morelę, passiflorę, miętę, mandarynkę, kasję, brzoskwinię, mango i bergamotkę; nuta serca to cyklamen, lilia, melon, frezja, kłacze kosaćca, jaśmin, nerolę, aksamitkę, konwalię i różę. Nutę bazy tworzą piżmo, evernia, malina i cedr. Dużo ingrediencji, ale efekt - przynajmniej dla mnie - jest cudowny. Kojarzy mi się z...


P.S. To jedne z pierwszych kolaży, jakie udało mi się zrobić. Jak zbiorę większą kolekcję, postaram się ją zaprezentować. 

niedziela, 12 sierpnia 2012

Skandynawska odyseja cz. VI

Opuściliśmy Nikkalouktę ze sporym opóźnieniem. Planowaliśmy wyjechać o dziesiątej rano, kiedy dwójka desperatów zejdzie z p...nej góry. Pakowanie poszło błyskawicznie i pomimo deszczu - radośnie. Mieliśmy z TŻ-em pewne problemy ze złożeniem namiotu. Modele samorozkładające się są faktycznie wygodne - wystarczy rzucić i gotowe, ale niestety, same już się nie chcą składać i trzeba nieźle się nagłówkować, żeby takie cudo odpowiednio skręcić w podwójną ósemkę. Pierwszym razem trwało to ze 20minut, ale muszę przyznać, że jako małżeństwo zdaliśmy test, ponieważ składanie namiotu to podobno duże wyzwanie dla związku. Obyło się bez awantury.
Ponieważ znów zaczęło mocniej padać (przedtem padało słabo), postanowiliśmy czekać w budynku schroniska. Okazało się, że z góry nie można zejść, bo mgła. Nawet śmigłowce nie latały, a nasi znajomi wybrali właśnie ten sposób powrotu. Można było tylko siedzieć, popijać piwo i czekać. Na szczęście po dwóch czy trzech godzinach helikopter wystartował.
Kolejnym etapem podróży było Soppero. Tam postanowiliśmy się wysuszyć i ogrzać, a panowie zapolować na ryby, których miało być tam wyjątkowo dużo. Wielkie lipienie, pokaźne pstrągi, gigantyczne łososie, czekające tylko by chwycić haczyk - tak przynajmniej mówili miejscowi.


Droga nie była daleka, raptem 20 mil. Tylko że tutaj mila oznacza 10 kilometrów, a nie 1,6. Czyli kolejne dwie stówy w kołach. Ha.
Ponieważ trzeba było wysuszyć rzeczy i namioty, zapadła decyzja o nocowaniu pod dachem. Najpierw trafiliśmy do czegoś w rodzaju hostelu pod wiele mówiącą nazwą "Dom Dobrego Pasterza". W środku atmosferka szkoły prowadzonej przez zakonnice, zapach jak w domu wczasowym FWP. Kobieta, która nas oprowadzała wyglądała jak skrzyżowanie siostry przełożonej z siostrą Ratched z "Lotu nad kukułczym gniazdem". Nasza wędkarska banda z dużym psem jakoś nie pasowała do tych sterylnych korytarzy i pokoi. Uciekliśmy galopem i kilka kilometrów dalej trafiliśmy na "stugor" (l. poj "stuga"), czyli domki do wynajęcia. Miłe, czyste, z piętrowymi łóżkami i kuchnią. Kibelki i prysznice (tylko 5 koron za 4 minuty!) oddzielnie. Ciepła woda! Miejsce, żeby rozwiesić ciuchy! I czy muszę mówić, że im bardziej oddalaliśmy się od Nikkaloukty, tym lepsza pogoda się robiła? W Soppero świeciło słońce. Wprawdzie następnego dnia zaczęło lać i zerwał się wiatr, ale zdarzały się przejaśnienia, a wtedy świat wyglądał pięknie...

Nasza stuga


Przestało padać...

Domek nad rzeką

Nawet nie pytajcie, jak to się czyta...

Po trzech dniach wykąpani, najedzeni, wysuszeni i wypranych ciuchach ruszyliśmy w kierunku Lofotów.

P.S. Wielkie ryby, których miało być zatrzęsienie, jakoś nie chciały współpracować. 

środa, 8 sierpnia 2012

Skandynawska odyseja cz. V

Miejsce akcji: baza Nikkaloukta; czas: początek lipca. Rozbiliśmy namioty na wąskim pasie zieleni pomiędzy szopą a szutrowym parkingiem. Z boku mamy kontener z kiblami i umywalką. Przynajmniej nie trzeba chodzić w krzaki i jest dostęp do wody, która bezpośrednio z kranu nadaje się do picia. Od razu dopadły nas stada wygłodniałych komarów, które do końca pobytu będą traktować nas jako bar, gdzie happy hour trwa prawie całą dobę. Przed nami domki kempingowe, przegląd różnych typów przyczep, a dalej góry, nawet w lipcu pokryte śniegiem. Któraś z nich to Kebnekeise, na którą chce się wspiąć dwójka uczestników naszej wyprawy.

Legenda:
strzałka - stamtąd przyjechaliśmy;
x - nasze namioty;
kółeczko - kible :)
ledwo widoczna kropka na drodze między kiblami a namiotami- miejsce spotkania z lisem.

W nocy zaczyna lać. Jest piekielnie zimno. Dobrze, że śpimy na materacu i mamy koce, ale i tak zakładam polar. Tak będzie przez następne trzy dni. Deszczowe chmury dosłownie ześlizgują się po stokach gór i zostają, oddając całą wodę. Nie ma wiaty, żeby ustawić kuchenkę i coś ugotować. Dobrze, że najbliższy domek jest pusty, a za nim ustawiono drewniany stół. Przynajmniej można usiąść i zjeść kanapkę. Mokrą. Z komarami. Nienawidzę tej góry z całego serca tym bardziej, że w odległej o sześćdziesiąt kilka kilometrów Kirunie świeci słońce i jest ciepło. Dla lokatorów domków i kamperów udogodnienia są gratis, dla pozostałych - paskarskie ceny (3 minuty prysznica 10 koron). Okazuje się, że można przeżyć na chusteczkach pielęgnacyjnych dla niemowląt. W ogóle, do szczęścia potrzeba znacznie mniej rzeczy, niż nam się na co dzień wydaje.
Po trzech dniach, z dużym opóźnieniem z powodu paskudnej pogody, dwójka desperatów wraca śmigłowcem ze schroiniska na stoku "p...nej góry". Nie dali rady wejść na szczyt. Za zimno, dużo śniegu, mało jedzenia.
A lis? Było około północy, jasno jak u nas późnym popołudniem. Nagle słychać grzechot puszek. Raz... Drugi... Pierwszą moją myślą było, że ktoś (znaczy człowiek) buszuje w naszych rzeczach. Wylazłam z namiotu, a na drodze, nad rozwaloną torbą ze śmieciami stoi dorodny, rudy lis. Nawet nie uciekł na mój widok. Jak machnęłam ręką odbiegł kilka kroków, stanął i się gapił. Zebrałam śmieci, wrzuciłam do nowej torby, zaniosłam do kontenera. Lisa widziałam później jak buszował w krzakach za kiblami, a potem biegł w stronę budynku schroniska.


Wypadałoby jeszcze wspomnieć, że w pobliskiej rzece, moknąc i walcząc z komarami, TŻ złowił swojego pierwszego podczas tej wyprawy lipienia.



I jeszcze kwiatki...


Zostały jeszcze Lofoty, wodospad, którego nie było i Malmo...