czwartek, 13 września 2012

Władek.

Czyli dla niewtajemniczonych Władysławowo. Wybraliśmy się na parę dni, żeby popatrzeć na morze, a w przypadku TŻ-ta nie tylko patrzeć, ale i ryb nieco ułowić z kutra. Niestety, wiało straszliwie i żaden szyper wożacy wędkarzy w morze nie wyszedł. Pozostały wędrówki po plaży. Dla mnie bomba. Przegoniłam ukochanego kilka razy po plaży i lesie. W sumie przez trzy dni zrobiliśmy na piechotę ze 40 kilometrów.

Widok na Mierzeję z wieży widokowej.


Gdzieś na plaży pomiędzy Władysławowem a Rozewiem...





Kuriozum z Helu


I jeszcze jedno, o czym po prostu musze napisać. Piękna, dzika, pusta plaża. Świeci słońce, morze lekko wzburzone, tylko usiąść na piasku i się gapić. Co czynię. Przesuwam dłoń i natrafiam na coś cienkiego i miękkiego. Pet. Jeden, zaraz obok drugi, trzeci... Dalej nie liczę. Czy nie można tego paskudztwa zabierać ze sobą i wyrzucać przy wyjściu? Przecież tam są kosze! Pomijam już samo kopcenie na plaży. Jak muszą, to trudno. Ale pet nie waży tonę i można go ze sobą zabrać. O butelkach i puszkach nie wspominam. Rozumiem - ciężkie, nieporęczne, niewygodnie nieść przez te kilkanaście metrów, żeby wrzucić do śmietnika. Ale chociaż kapsle mogliby zabierać. Zmieszczą się do kieszeni.

Poza tym było pięknie. Zjadłam turbota - chyba najlepszą rybę jaka pływa z Bałtyku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz